Z tym stołem wiąże się bardzo długa praca, a podejrzewam, że jeszcze dłuższa historia. Bo kto wie ile lat spędził w szopie lub w innych miejscach, o których nie wiem. Kto na nim co robił. A wreszcie jak pozbawiono go blatu i szuflady, a pozostawiono same chude nogi. Czysta niegodziwość.
Te, w zasadzie, pozostałości po stoliku znalazłam u mojego K. w szopie czy garażu jak kto woli. Myślę, że nikt by nie zwrócił na to uwagi, jednak ja uwielbiam zrobić coś z niczego. Im mniej z czegoś zostało, tym więcej ja mogę z tym zrobić. I tutaj musiałam od zera zrobić cały blat i przy okazji szufladę. Z szufladą nie było problemu, mam ich już wiele na swoim koncie, a praktyka w końcu uczyni ze mnie mistrza w fachu robienia szuflad.
W przygotowaniu mam też do niego krzesło, jest już w zasadzie gotowe, ale cały czas szukam obicia do siedziska. Jak znajdę, to nie omieszkam go tu przedstawić.
Pierwszy etap prac to oczywiście oczyszczanie nóg z farby. A warstwa zacnej farby była gruba. Opalarka poszła więc w ruch. Potem papier ścierny, szlifierka, jakoś poszło. Oczyszczanie z farby nigdy nie jest łatwe, bo zawsze są jakieś dziury po kornikach, w których ta farba sobie uporczywie przesiaduje.
Następny etap to szuflada, była to jedna z prostszych czynności, więc zrobiłam ją zaraz po oczyszczaniu. Najwięcej czasu zabrało mi wykucie otworu, aby wpuścić w niego zamek, bo chciałam szufladę na kluczyk, taki miałam pomysł, kaprys, trochę to zajęło w każdym razie.
I najprzyjemniejszy etap końcowy – bejcowanie. Wymyśliłam sobie zabejcować drewno na kolor niebieski. Ha, ileż czasu zajęło mi samo znalezienie odpowiedniego koloru, który by mnie usatysfakcjonował i zadowolił. No parę miesięcy w każdym razie…
Kolor niebieski, w zasadzie czarna porzeczka, prezentuje się super, zwłaszcza w miejscach, gdzie drewno jest ciemniejsze – tam wygląda jak przypalany. Potem lakierowanie i sprawa skończona. Na tym oto etapie mam nogi stolika i szufladę. W szufladzie jeszcze jednak nie ma kluczyka i ozdobnych okuć.
To zostawiam na sam koniec, zwieńczenie dzieła.
To zostawiam na sam koniec, zwieńczenie dzieła.
To osobna historia. Najpierw malowałam kafle. Były to stare kafle znalezione na strychu u K. Udostępnił mi je i piekielnie ciężkie wiózł dla mnie do Wrocławia. Bo malowałam je w mieszkaniu, było to zimą. Malowałam etapami, bo były śliskie i zielonkawe, więc najpierw podkład, potem tysiąc warstw farby akrylowej, aby uzyskały planowany kolor beżowy.
Potem nakładanie wzoru – róże. To było przyjemne i poszło sprawnie. Ażurowy wzór na obramówce wymyśliłam już później, bo czegoś mi brakowało. Znowu żmudna robota. Na koniec położyłam werniks pękający i postarzający, aby nadać efekt wiekowości. Potem warstwy lakieru utwardzającego.
Ale kafle na blat powstały.
W ostatecznym formowaniu blatu pomagał mi ojciec, przygotował stabilną płytę wraz z kątownikami do mocowania nóg. Pomógł mi przykleić kafle i zamocować drewnianą ramę z kątowników. Fugę do kafli miałam tylko brązową, więc położyłam tę fugę, a następnie, po wyschnięciu, skropiłam ją niebieską bejcą, efekt zadowalający. Kolejna warstwa lakieru znalazła swoje zastosowanie także i tutaj.
Wszystko wyschło, poskręcane, okucie do szuflady dokupione, podkładki z filcu na nogach przyczepione.
Rzecz gotowa!
Rzecz gotowa!
Jak czytam ten opis, to naprawdę wydaje mi się za krótki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za komentarz :)